Zimowy Nowy Jork
Od momentu uwiecznionego na zdjęciach, do dnia publikacji tego wpisu minął ponad rok. Dlaczego? Miałam na ten szczególny temat pomysł, który pojawił się w połowie zeszłego roku. Chciałam, by był wyjątkowy, ale o tym, skąd tak długi czas oczekiwania później. Zatem, zacznę od początku. Jak znaleźliśmy się pewnego słonecznego grudniowego dnia w centrum Nowego Jorku?
To nie wpis z serii “10 rzeczy, które musisz zobaczyć”. Chciałam oddać uczucia towarzyszące temu wyjazdowi. Mimo, że to nie nasz pierwszy raz w Ameryce, a może przede wszystkim dlatego, serce biło jak oszalałe, gdy mogliśmy tam wrócić. Próbowałam przeczytać ten wpis Damianowi, bo to do niego zawsze należy pierwszy rząd, gdy czymś dzielę się ze światem. Zegarek na nadgarstku nie dał się oszukać i momentalnie wysłuchał szybsze bicie mojego serca. Bo do tej pory wzruszam i ekscytuje się na myśl, jakimi wielkimi szczęściarzami jesteśmy, że ten wyjazd nam się przytrafił.
Marzenie spędzenia świąt w tym mieście pojawiło się około rok przed wyjazdem. Wizja zaśnieżonego Central Parku z zatłoczonym przez dzieci lodowiskiem, piękne wystawy sklepowe, choinka pod Rockeffeller Center i niezastąpiony świąteczny klimat, który co roku coraz bardziej osadzał się w mojej świadomości, za sprawą chłopca, którego nikomu nie trzeba przestawiać. Kevin sam czy to we własnym domu, czy ogromnym Nowym Jorku to jeden z kluczowych punktów wielu świątecznych rytuałów w polskich domach. Nie inaczej było u nas. Od dziecka oglądany obraz idealnej i jakże niedostępnej Ameryki dosyć mocno pikował oczekiwania wobec tego miasta. Czy podołało?
Pandemia skutecznie uniemożliwiła odwiedzenie nam Stanów przez długi czas. Dlatego z utęsknieniem czekaliśmy na “otwarcie granic”. Gdy w jeden z listopadowych wieczorów przeczytaliśmy o wznowieniu możliwości lotu do USA, bez większych komplikacji związanych z obostrzeniami, zasadami wjazdowymi itp., chyba każde z nas nie mogło oderwać myśli od tego tematu. Marzenie staje się możliwe do spełnienia. Tylko, czy miesiąc to, aby nie zbyt mało czasu na organizację takiego przedsięwzięcia? Jak się okazało, nie dla nas.
Panorama Manhattanu wyłoniła się zza chmur. Zarysu sylwetki wyspy nie da się pomylić z niczym innym. Wielki kawałek świata ściśnięty na niespełna 60 kilometrach kwadratowych. Wyrosła z ziemi, wdrapująca się niemal w warstwy chmur betonowa dżungla, której tak wielu powierzyło swój los. Zbliżając się coraz bliżej, w głowie brzmiały słowa jednej z piosenek musicalowych teatru Buffo.
"Statek dopływał zawołał kapitan – już brzeg. Wyspa Manhattan powoli się zbliża – już jest. Pewna siebie zasłaniasz horyzont. Czy Ameryko zechcesz mnie przyjąć? I czy spełni się mój sen? Tyle marzeń powierzyłam tobie."
Pierwsze łzy, pierwszy przejazd metrem za nami. Stacja: World Trade Center. Pierwsze uczucie? Przerażenie. Zerknęłam na otaczające mnie budynki. Nad głowami słychać ryk silników podchodzącego do lądowania samolotu. Zobaczyłam go znikającego za murami jednego z wieżowców. Pomyślałam, że ci ludzie też tak stali. Też patrzyli w niebo podziwiając bliźniacze wieże. Ta perspektywa przelatujących niemal kilka metrów za wieżowcami samolotów jest niesamowita, ale przerażająca jednocześnie. Mocne przeżycie jak na początek, choć z perspektywy czasu, bardzo się cieszę, że to miejsce było moim pierwszym w Nowym Jorku. Pozostałość w ziemi po zamachu z 11 września 2001 roku wywołała nieopisywalne uczucie. Stoisz i czytasz nazwiska obcych ludzi jednocześnie szukając w pośpiechu chusteczek we wszystkich możliwych kieszeniach. Mijając białą różę przy jednym z nich, czujesz, że miasto pamięta.
Kolejny moment wielkiego wzruszenia zaskoczył nas samych, bo marzenie o którym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, samo nas znalazło. Nie planowaliśmy lotu helikopterem. Nie sprawdzaliśmy cen, w ogóle nie było o tym mowy, więc gdy na ulicy zaproponowano nam taki właśnie lot, z automatu odmówiliśmy. Na nasze szczęście, szybko przyszło nam zmienić decyzję. I znów, patrzyłam na miasto, które jeszcze miesiąc temu nie było w naszym zasięgu i wciąż bałam się, że to bardzo długi i fantastyczny sen, ale budzik w końcu zadzwoni. Nie zadzwonił – Nowy Jork zechciał nas przyjąć i opowiedzieć nam wiele o ludziach, budynkach i historii.
Długo pracowałam nad tym filmem. Bez doświadczenia w montażu, nagrywaniu dźwięku i realizacji takich przedsięwzięć było dosyć trudno. Postawione sobie wymagania być może były zbyt wysokie jak na pierwszy taki projekt i po skończeniu włożyłam go do szuflady. Na szczęście mądrzy ludzie są wokół i nie dają mi zapomnieć, że przecież każdy kiedyś zaczynał, więc czasem trzeba pozwolić sobie na szansę na rozwój. Dlatego nie wrzuciłam takiego filmu dwa lata temu, nie wrzuciłam rok temu, ani na zeszłe święta. I choć wiem, ze pora za oknem nie ta, nie chcę czekać na kolejne święta. Zatem, zapraszam do obejrzenia!
Dodaj komentarz